Redaktor – niewidzialny przyjaciel
Przeczytałem kiedyś, że jeśli redaktor porządnie wykona swoja robotę, staje się niewidzialny. Coś w tym jest. Jak często bowiem słyszycie o redaktorach? No właśnie. Gdy autor się postara, to go chwalą. Podobnie tłumacz zbiera gratulacje, jeśli przyłoży się do pracy. O redaktorze słyszy się najczęściej wtedy, gdy autor bądź tłumacz popełnią błędy, których nikt nie zauważy przed skierowaniem materiału do druku.
No dobra, tłumaczom też się obrywa, i to całkiem mocno. Choć zazwyczaj, gdy ktoś dostrzeże usterki w publikacji, w pierwszej kolejności pomstuje na redakcję. I odwrotnie, najmniej ciepłych słów kieruje się pod adresem redaktorów – osób mało widocznych, lecz często równie ważnych i istotnych dla procesu przygotowania publikacji. Nazwiska osoby odpowiedzialnej za przygotowanie tekstu do publikacji nie znajdziecie bowiem na okładce ani na karcie tytułowej. W dzisiejszych czasach niekiedy nawet nie pojawia się ono w stopce redakcyjnej. Pół biedy, jeśli po prostu tam nie trafiło. Częściej jednak oznacza to, że najprawdopodobniej nikt poza autorem nie przejrzał tekstu przed publikacją.
O tym właśnie będzie ten tekst – o redaktorach i ich pracy. O tym, czym się zajmują, jak to robią i dlaczego są potrzebni.
Kto to mówi?
Redagowaniem różnego rodzaju publikacji – głównie erpegowych – zajmuję się już niemal 20 lat. Robię to dorywczo, zarówno komercyjnie, jak i fanowsko. Mam zatem pewne doświadczenie, zarówno praktyczne, jak i wyniesione ze studiów. Z drugiej strony ten tekst to tylko spojrzenie hobbysty. Być może zawodowy redaktor znajdzie tu rzeczy, z którymi się nie zgodzi.
Praca nad redagowaniem tekstów była w moim przypadku karą za bezczelność. Jak to zwykle bywa, w niewłaściwym miejscu i o niewłaściwej porze wyskoczyłem z hasłem „zrobię to lepiej”. W odpowiedzi dostałem do przeglądania dodatki do polskiej edycji Gasnących Słońc celem pilnowania zgodności terminologii (tłumaczom pracującym nad tą linią wydawniczą rozjeżdżały się nazwy sprzętu). Było to bardzo fajne zajęcie. Potem pomogłem stworzyć dział redakcji tekstów w serwisie Polter.pl. Dopiero to stało się dla mnie prawdziwą szkołą poprawiania cudzych literek – wraz z JoAnną i Stingiem zbudowaliśmy tam bardzo fajny mechanizm. Po drodze trafiło się podyplomowe edytorstwo, praca dla gry.o2.pl, wreszcie przygotowanie polskiego wydania The Shadow of Yesterday. Od tamtej pory zdarza mi się sprawdzać teksty jako redaktor oraz niekiedy zrobić korektę (rzadziej, choć lubię mieć pieczę nad całością procesu przygotowania do druku).
Redakcja kontra korekta
Redakcja, korekta – a to nie jest to samo? Owszem, w potocznym języku utożsamia się te dwie podobne czynności. Jest jednak między nimi zasadnicza różnica. Redakcja to proces przygotowania treści do publikacji pod kątem językowym i merytorycznym. Korekta zaś to nanoszenie poprawek na materiał gotowy do druku (umownie – także do umieszczenia w Internecie).
Do obowiązków redaktora należy opracowanie tekstu pod względem językowym (ortografia, interpunkcja, stylistyka, konstrukcja utworu), merytorycznym (sprawdzenie faktów, nazwisk, logiczności wywodu itp.) lub jednym i drugim. Korektor natomiast ma za zadanie wyłapać błędy składu, drobne usterki (literówki itp.) i inne powierzchowne rzeczy. Redaktor pracuje na żywym tekście, wymieniając uwagi z autorem. Korektor zaś nanosi poprawki na gotowy skład lub próbny wydruk, a zaangażowanie autora w tym momencie jest zwykle znikome lub żadne.
Po co komuś redaktor?
Zadaniem osoby redagującej tekst jest wyłapanie błędów autora: językowych (ortograficznych, interpunkcyjnych, gramatycznych, stylistycznych), merytorycznych (daty, nazwiska, wydarzenia, spójność przekazu itp.) bądź jednych i drugich. Nie ma bowiem publikacji bez usterek. Autor z rzadka jest w stanie wyłapać wszystkie swoje potknięcia – mamy przyzwyczajenia językowe (choćby nadużywanie pewnych wyrazów), niekiedy nie zdajemy sobie sprawy, że używamy błędnych sformułowań, innym razem przeoczymy literówkę w nazwisku, wpiszemy z pamięci błędną datę bądź omsknie nam się palec na klawiaturze i zamiast „wierzy” w tekście pojawi się „wieży”. Pół biedy, jeśli moduł sprawdzania pisowni zaznaczy usterki – te przynajmniej widać i można je łatwo poprawić. Gorzej z błędami, których automat nie wyłapie.
Właśnie po to jest dodatkowa para oczu – a czasem nawet więcej – by pomóc w wygładzeniu języka i sprawdzeniu faktów. Redaktor patrzy na tekst świeżym okiem i jest de facto jego pierwszym czytelnikiem (nie, znajomi się nie liczą). Widzi nielogiczności (bohater opowiadania spotyka kota w świecie pozbawionym ssaków), bałagan w strukturze (rozdział trzeci następuje po siódmym), nieścisłości (szpieg ma ukraść zegarek u jubilera, a włamuje się do banku), słowem – wszelkie mankamenty utworu i potknięcia autora. Ma za zadanie odpowiednio takie miejsca oznaczyć, skomentować i zasugerować zmiany. Kiedy już to zrobi, autor powinien zapoznać się z poprawkami, nanieść zmiany i odesłać tekst do weryfikacji.
Proces redakcji potrafi niekiedy znacząco wydłużyć etap przygotowania publikacji. Nie jest to jednak czas stracony. Niekiedy jednak zabiegi redakcyjne traktowane są jako zło konieczne. Zamiast opublikować tekst i pławić się w blasku sławy, twórca musi użerać się z kimś, kto psuje dzieło doskonałe. Przecież wszystko było super, dopóki nie zaczęto przy tym grzebać. A tak biedny autor w pocie czoła zmuszony jest przerabiać i poprawiać literki.
Sęk w tym, że autor nic nie musi.
Żywot redaktora poczciwego
Redaktor pełni wyłącznie funkcję doradczą. Może wskazywać błędy, sugerować poprawki, zalecać zmiany (czasem nawet prosić i błagać, jeśli bardzo mu zależy). Jest jednak wyłącznie asystentem autora, do którego to należy ostateczne zdanie w każdej kwestii związanej z tekstem. Wszelkie redakcyjne poprawki, zmiany, skreślenia, dopiski to tylko sugestie. Do tego nie powinny one ingerować w styl autora. Każdy bowiem pisze na swój sposób i redaktorowi nic do tego.
Autor oczywiście może zdanie redaktora zignorować w całości, ponieważ tekst należy tylko i wyłącznie do niego. Jeśli zażyczy sobie pisać „kóra” i twierdzić, że Dungeons & Dragons zaprojektowali bracia Marx, ma do tego święte prawo. Redaktor może wówczas ładnie prosić, poskarżyć się wydawcy (z anegdotycznych opowieści wiem, że to nie zawsze pomaga), a w ostateczności podpisać się pseudonimem, poprosić o usunięcie nazwiska ze stopki bądź podziękować za współpracę, jeśli ma taką możliwość (co prawda jest jeszcze opcja wydawnicza „w takim razie my tego nie opublikujemy”, lecz widziałem już różne cuda i uzasadnienia stojące za wypuszczaniem kiepskich treści – nie o tym jednak jest ten tekst).
Wydawać by się mogło, że każdy chętnie przyjmie pomocną dłoń. Bywa jednak, że na drodze stają duma bądź przekonanie o własnej nieomylności. Autorzy niekiedy zapominają, że redaktor jest ostatnią osobą na szlaku wydawniczym stojącą po ich stronie – dalej są już tylko czytelnicy i recenzenci. Serio, osoba poprawiająca twój tekst jest twoim przyjacielem, nawet jeśli właśnie powiedziała ci, że musisz wszystko napisać od nowa. Oczywiście zdarzają się przypadki poprawek zgłaszanych od czapy: słyszałem historię o wrzuceniu do tekstu garści błędów ortograficznych, ponieważ osoba redagująca powieść uważała, że ma rację. Właśnie dlatego autor zawsze może się na zmiany nie zgodzić.
Niekiedy opór wobec„czyjegoś grzebania w tekście” jest podyktowany lękiem przed utratą kontroli nad własną twórczością. Stąd też komunikacja z autorem jest sprawą kluczową – nie tylko podczas pracy, lecz także przed jej rozpoczęciem. Warto zatem, by redaktor przedstawił się osobie, z którą będzie współpracować, wyjaśnił tryb i zakres prac (czego dotyczy redakcja, ustalił sposób komunikowania poprawek i uwag, prawo autora do odrzucenia zmian itd.). Zapewnia to autorowi spokój ducha, a redaktorowi pozwoli położyć fundamenty pod zbudowanie wzajemnego zaufania (które jednak nie powinno być bezgraniczne).
Warto mieć na uwadze, że redaktor to nie cudotwórca. Nie jest jego zadaniem przełożenie tekstu od nowa, jeśli tłumacz skopał sprawę. Redaktor nie jest też ghost writerem i nie powinien przepisywać utworu od zera, gdy autor ma dwie lewe ręce do pisania. Choć niekiedy zdarza się jedno i drugie. Jak to powiadają, z piasku bicza nie ukręcisz – choć niekiedy lepsza byłaby bardziej dosadna wersja tego przysłowia. Jeśli tekst jest kiepsko napisany, nawet najlepszy redaktor niewiele zdziała. Język można poprawić, przepisując całość od zera (zdarzało mi się). W przypadku tłumaczeń można porównywać tekst z oryginałem akapit po akapicie i wyłapywać błędy (także się zdarzało). Przy czym obie rzeczy zajmują masę czasu i są – lekko mówiąc – irytujące. W obu przypadkach bowiem wykonuje się cudzą pracę. Kiepskie treści powinno się odsyłać z adnotacją „napisz/przetłumacz to jeszcze raz” – nie zawsze jest to jednak możliwe, a w przypadku hobby często redaktorowi również bardzo zależy na publikacji. Pozostaje zatem zacisnąć zęby.
Żaden redaktor nie poprawi znacząco jakości merytorycznej tekstu. Może sprawdzić pojedyncze elementy publikacji, lecz nie wejdzie w buty autora i nie opisze rzetelnie sprawy, nie dokona analizy, nie przedstawi wniosków. Na koniec tekst będzie zdatny do czytania, lecz treść nadal pozostanie miałka.
Errare hummus humanum est
Jak już wspomniałem, redagowanie publikacji nie polega jedynie na – jak można czasem usłyszeć – wyłapaniu literówek i błędów składniowych. Redakcja merytoryczna jest równie ważna. Lubię robić obie rzeczy w tandemie, ponieważ mogę wtedy pracować nad całością publikacji i nie muszę zgrzytać zębami, widząc błędy faktograficzne (mógłbym je zaznaczyć, być może wchodząc przy okazji w paradę redaktorowi merytorycznemu, zatem w tej materii warto działać delikatnie, a najlepiej dogadać się na początku, co kto robi).
Tu wrócę na chwilę do kwestii zaufania: redaktor nie może w pełni ufać autorowi, jeśli chodzi o treść publikacji. Podobnie autor nie może na ślepo akceptować zmian w tekście. Możemy sobie nawzajem ufać, że oboje wykonamy naszą pracę najlepiej, jak potrafimy, lecz cały czas trzymajmy się na muszkach. Każdy bowiem popełnia błędy.
Tym bardziej redaktor nie powinien ufać samemu sobie. Musi cały czas mieć się na baczności. Jeśli to autor źle wpisze datę, nazwisko bądź zrobi błąd ortograficzny – trudno, nie sprawdził, zdarza się (Shame! Shame! Shame!). Jeśli jednak to redaktor, nanosząc poprawki, nie sprawdzi korygowanych przez siebie faktów, coś przekręci bądź będzie przekonany, że „kóra” to zwierzę znoszące arbuzy i naniesie taką wersję na tekst (a ktoś te zmiany zatwierdzi), narobi problemów nie tylko sobie, lecz przede wszystkim autorowi. Jeśli jesteśmy czegoś bezwzględne pewni, warto sprawdzić daną rzecz jeszcze raz. Redaktor nigdy nie powinien polegać wyłącznie na swojej pamięci bądź przekonaniu, że ma rację.
Nie trzeba przy tym być ekspertem w danej dziedzinie. Należy za to mieć ochotę i samozaparcie do wyszukiwania źródeł (Google i Wikipedia to świetni doradcy na początek) – zawsze też można zwrócić się do autora z pytaniami, choć jeśli ten się myli, to zatoczymy koło. Warto w tekscie sprawdzić każde nazwisko, datę, cytat i przytoczony fakt. Nawet jeśli wydaje nam się, że informacje są poprawne. Autor może się mylić, a do redaktora należy powiedzenie „sprawdzam”. Jako że pamięć ludzka jest zawodna, redaktor powinien także sprawdzać samego siebie.
Skoro nikt nie jest nieomylny, tekstowi najlepiej zrobi aktywna współpraca obu stron. Autor zakłada, że redaktor naniesie sensowne poprawki. Z kolei redaktor mniema, że autor się do tych propozycji odniesie. Jeśli tak się dzieje, to wszystko jest na dobrej drodze. Dzięki temu obie strony wspólnie ustalą najlepszą wersję tekstu. Choć nie znajdzie się w niej każde oryginalne słowo autora ani też każda zgłoszona poprawka redakcyjna, efektem będzie gotowy do publikacji materiał, z którego wszyscy będą zadowoleni. Serio, warto rozmawiać. ;)
Jak się za to zabrać?
Bycie redaktorem tekstów to bardzo fajna sprawa. Jeśli ktoś czuje się na siłach, warto spróbować. Co jest do tego potrzebne poza chęciami i czasem? Główne umiejętności to znajomość zasad ortografii i interpunkcji języka polskiego (a przynajmniej solidne podstawy i chęci do grzebania po słownikach i poradnikach) oraz umiejętność czytania ze zrozumieniem. Przydaje się również wyrobiony styl oraz doświadczenie w pisaniu różnych tekstów (długich, krótkich, beletrystyki, esejów, artykułów prasowych – ułatwia to nadanie publikacji właściwego kształtu i charakteru). Warto rozbudowywać słownictwo lub mieć pod ręką porządny słownik synonimów. Umiejętność skupienia uwagi na dłuższy czas jest nie do przecenienia, jak i zwyczaj robienia notatek lub pamięć do szczegółów (np. po to, by po 300 stronach dostrzec, że w pierwszym rozdziale coś zostało inaczej opisane bądź też powtórzono parę fraz i warto oba fragmenty ujednolicić podczas redakcji). Do tego wszystkiego dochodzi także umiejętność wyszukiwania informacji. Jak już wspomniałem, Google i Wikipedia to podstawa, lecz w przypadku fachowej terminologii to często jedynie początek poszukiwań. Dzisiaj sporo rzeczy da się znaleźć bez wychodzenia z domu, choć znajomi siedzący w danej tematyce oraz stare, dobre biblioteki są nie do przecenienia.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze jedna ważna rzecz: umiejętność komunikacji i klarownego uzasadniania proponowanych poprawek. Nie zawsze bowiem trafia się na autora chętnego do współpracy. Czasem musi dużo wody upłynąć, zanim osoba po drugiej stronie nam zaufa. Stąd potrzeba umiejętnego i taktownego formułowania myśli (tak, czasem trzeba ładnymi, lecz rzeczowymi słowami napisać, że z tego bicza się nie ukręci).
Jak wspomniałem na początku, redagowaniem tekstów zacząłem zajmować się z bezczelnego przeświadczenia, że mogę pomóc. Nie jestem z wykształcenia filologiem polskim, co niekiedy utrudnia mi pracę (czasem nie wiem, czy dana konstrukcja jest poprawna), co zwykle wymusza dłuższe wertowanie źródeł (lektura słownika frazeologicznego dostarcza wiele radości). Staram się za to być dokładny i przede wszystkim pamiętać o własnych ograniczeniach.
Czy zdarzyło mi się pomylić, coś przegapić, nie zwrócić na coś uwagi bądź źle zrozumieć? Oczywiście. Spisy treści, blurby, dedykacje – to moje pięty achillesowe i zawsze muszę sobie przypominać, że na nie też należy rzucić okiem. W trzyzdaniowej notce mogą bowiem znaleźć się trzy zdania pełne błędów. Z większych wtop przegapiłem literówkę w spisie treści, zły podpis pod ilustracją oraz błędną cyfrę w pierwszej kolumnie tabeli, ponieważ założyłem, że te miejsca były już wiele razy sprawdzane przez kilka osób i będą w porządku. Nieważne, ile par oczu już patrzyło na tekst, niemal zawsze znajdzie się coś do poprawy, najczęściej w najmniej oczywistych miejscach.
Jeśli chodzi o RPG, to warto zagrać w grę, do której podręcznik będzie się poprawiać, jeśli ma się ku temu okazję. Zwłaszcza gdy zasady spisano chaotycznie lub nieprecyzyjnie. Daje to zazwyczaj pewne zrozumienie, jak działają reguły i pomaga w obróbce tekstu. Nie zawsze jest to jednak możliwe i tym ważniejsza staje się rola autora bądź tłumacza, by uważnie przeglądał wszystkie proponowane zmiany, zwłaszcza te w rozdziale o mechanice gry (tu zresztą polecam wielokrotne porównywanie i sprawdzanie tabel i innych miejsc o dużym zagęszczeniu cyfr – w takich miejscach najłatwiej o błędy, które ciężko potem wyłapać). W takiej sytuacji dobrze znaleźć osobę, z którą możemy konsultować kłopotliwe fragmenty. Tak się bowiem składa, że o ile autorzy zazwyczaj grywają we własne gry, to tłumacze już niekoniecznie testują przekładany tytuł.
Mój warsztat
Zmiany w tekście nanoszę na edytowalny plik (zwykle .odt lub .doc) z włączoną funkcją śledzenia zmian (praca na plikach pdf jest dobra, kiedy robimy korektę składu i w zasadzie tylko wtedy). Wszelkie uwagi, sugestie i wyjaśnienia dołączam do tekstu w formie komentarzy doczepionych do danego fragmentu (wyrazu, zdania, akapitu – zależnie od potrzeb). Autor podobnie może korespondować ze mną, odnosząc się do moich komentarzy lub dodając własne. Powinien również pracować z włączonym śledzeniem zmian, abym widział odautorskie poprawki w tekście. Cała dodatkowa komunikacja toczy się mailowo, za pośrednictwem komunikatorów, telefonu – jak wygodniej.
Jeśli mogę i widzę taką potrzebę, to drukuję tekst, zazwyczaj już po składzie, i przeglądam po raz kolejny. Niektóre rzeczy lepiej widać, kiedy ma się przed oczyma kartkę zamiast ekranu monitora. Z zasady jednak nie pracuję na wydrukach podczas głównego etapu redakcji – nie pamiętam już za bardzo znaków korektorskich (autor także musiałby je znać), a i mało kto ma czas i ochotę na przenoszenie poprawek z papieru do pliku.
Podczas pracy pomagam sobie Language Toolem – bardzo fajnym rozszerzeniem do LibreOffice, wyłapującym sporo powszechnych błędów ortograficznych, interpunkcyjnych, gramatycznych i stylistycznych, (uwaga, słowniki i moduły sprawdzania pisowni też się mylą, zatem nie można polegać wyłącznie na nich). Polecam je każdemu jako świetną asystę podczas pisania i samodzielnego sprawdzania własnych tekstów.
Co zrobić, jeśli nie mamy pod ręką redaktora? Napisać tekst, odłożyć go na dzień, dwa, a nawet na tydzień. Po tym czasie przeczytać całość na świeżo i nanieść poprawki. Ta metoda daje całkiem sporo, choć oczywiście nie zastąpi spojrzenia innej osoby. Pozwoli jednak wyłapać najbardziej oczywiste błędy, a czasem także poprawić strukturę tekstu, przebudować treść i ogólnie podnieść jakość publikacji.
Podręczne narzędzia cyfrowe
- Wielki słownik języka polskiego PWN
- Wielki słownik języka polskiego PAN
- Słownik gramatyczny języka polskiego NCN
- Narodowy Korpus Języka Polskiego
- Language Tool
Podręczne narzędzia analogowe:
- Wielki słownik frazeologiczny PWN
- Wielki słownik poprawnej polszczyzny PWN
- Wielki słownik ortograficzny PWN
- Wielki słownik wyrazów bliskoznacznych PWN
- Wielki słownik wyrazów obcych PWN
- Wielki słownik etymologiczno-historyczny PWN (kupiony bardziej z ciekawości niż potrzeby)
- Edycja Tekstów, Adam Wolański
- Typografia typowej książki, Robert Chwałowski (Helion, 2001) – podręczna ściąga z zasad typografii, nieco się już zestarzała, lecz na moje potrzeby wystarcza.
PS. Tekst wyszedł dłuższy, niż się spodziewałem. Zapewne redaktor zasugerowałby zmiany i skrócił go o jakieś 10-15%. Niestety, nie mam nikogo pod ręką, a nie chce mi się czekać parę dni. To tylko wpis na bloga. ;)
Mam akurat przyjemność zajmować się redakcją merytoryczną zawodowo i bardzo cieszy mnie Twój artykuł. Tym bardziej, że pojawił się na naszym erpegowym poletku! Kawał dobrej roboty. I tylko jedna uwaga z mojej strony: korektor i redaktor techniczny to dwie różne rzeczy. Ja w każdym razie nie spotkałem się z tym, by korekta zajmowała się technicznym przygotowaniem publikacji do druku. Chociaż oczywiście tak możemy interpretować pracę na chociażby sprawdzonych już wydrukach. We współczesnych wydawnictwach, pewnie ze względu na oszczędności, częściej redaktor merytoryczny jest angażowany dodatkowo w redakcję techniczną.
Dzięki! Masz rację, wywaliłem ten dopisek o redakcji technicznej, bo niepotrzebnie miesza i zlewa faktycznego redaktora technicznego z korektorem (i możliwe, że powtarzam tylko czyjś akademicki punkt widzenia, który już dawno rozjechał się z rzeczywistością). Mam nadzieję, że teraz jest czytelniej. :)
Dzięki Seji – parę moich rzeczy zdarzyło Ci się redagować i zawsze była to przyjemność (przynajmniej z mojej strony).
To była bardzo fajna współpraca. Trzeba by do tego wrócić. :)
Uważaj o co prosisz ;)
:D Będziemy w kontakcie. :)
Ciekawy tekst. Zajmuję się redakcją merytoryczną, a ponieważ z wykształcenia nie jestem polonistą, szybko musiałem się podciągnąć. W wydawnictwach specjalistycznych (medycyna, prawo, branże techniczne, informatyka itp.) role redaktora i korektora wyglądają nieco inaczej, niż to przedstawiłeś: redaktor merytoryczny ma przede wszystkim wyłapać kwestie – niespodzianka – merytoryczne, zaś korekta zajmuje się sprzątaniem językowych farfocli zarówno po autorze, jak i po redaktorze.
Jeśli chodzi o warsztat, ze swojej strony w papierze polecam wydane przez PWN „Polszczyznę na co dzień” oraz „Słownik dobrego stylu” (rewelacyjna rzecz), obie publikacje pod redakcją M. Bańki, zaś w Internecie stronę Rady Języka Polskiego oraz Poradnię Językową PWN.
Pozdrawiam i czekam na Conana! :)
Hej! Też czekam na Conana. ;)
Z rolami, funkcjami, zakresem obowiązków – każda branża ma swoją specyfikę, do tego to jest w zasadzie amatorskie spojrzenie na temat. Pamiętam, jak się strasznie oburzałem na podyplomowym edytorstwie, że coś tam było nie tak, coś przecież wygląda (w moim małym świecie) inaczej. Aż załapałem, że to była specyfika tekstów i wydawnictw, którymi zajmowali się wykładowcy. :)