Do trzech razy Worldcon
Tegoroczny, dubliński Worldcon był moim trzecim światowym zlotem miłośników fantastyki. Wiedziałem już, czego się spodziewać i czego na nim nie dostanę, a mimo wszystko nadal miałem wątpliwości, jak będzie tym razem. Okazało się, że niepotrzebnie. To był to jeden z najlepszych konwentów, na jakich byłem.
O idei Worldconów pisałem przy okazji poprzednich konwentów w Londynie i Helsinkach. W skrócie jest to najważniejsza impreza ruchu fanowskiego, podczas której wręczane są m.in. Nagrody Hugo. Co prawda Worldcony są zdominowane przez fanów z USA i orbitują przede wszystkim wokół anglosaskiej popkultury – głównie literatury, której towarzyszy silny aspekt naukowy oraz coraz bardziej rozpychające się inne media – to jednak są imprezą dla wszystkich, którym fandom jest bliski, niezależnie od miejsca urodzenia i ojczystego języka. To widać na każdym kroku.
Co warte podkreślenia, Worldcony są imprezami fanowskimi. Nikt na nich nie zarabia, wszyscy (poza gośćmi honorowymi i paroma innymi zaproszonymi osobami) płacą pełną akredytację. To konwent od fanów dla fanów, robiony zgodnie z liczącą już ponad 80 lat tradycją.
Różowe kamizelki
Mój pierwszy Worldcon był chwilami dość przytłaczającym doświadczeniem. Nie znałem nikogo (poza grupą znajomych z Polski, którzy często mieli swoje zajęcia, jak to na konwencie) i chwilami nie do końca wiedziałem, co ze sobą zrobić. Momentami czułem się bardzo samotny w tym całym tłumie. Jasne, mogłem konwentować, i to właśnie robiłem, jednak samotne konwentowanie jest… no cóż, samotne. Ostatecznie na chwilę zgłosiłem się do pomocy i dostałem różową kamizelkę obsługi. W Helsinkach trochę zmieniłem nastawienie i podejście oraz lepiej zorganizowałem sobie czas, zgłaszając się już na początku konwentu do pomocy w Operations – i znów trafiła mi się różowa kamizelka.
W Dublinie postanowiłem działać z wyprzedzeniem i od razu, podczas rejestracji, wysłałem zgłoszenie na gophera (odpowiednik polconowego gżdacza). Niedługo potem odezwał się do mnie Pat Maher, szef pionu Operations w Helsinkach i – jak się okazało – także w Dublinie, który szukał ludzi do zespołu. Tak oto ponownie trafiłem do sekcji różowych kamizelek (które ponoć tym razem miały być czerwone). Była to najlepsza decyzja, jaką mogłem podjąć.
Operations na Worldconie (choć nie tylko, gdyż podobny schemat organizacyjny jest stosowany najwyraźniej także na innych anglosaskich konwentach) zajmuje się po trochu wszystkim na zapleczu konwentu. To połączenie centrali koordynującej imprezę od strony funkcyjnej (komunikacja, łączność z logistyką, obsługą techniczną i innymi działami), administracyjnej (zarządzanie pomieszczeniami, kluczami i zezwoleniami na wejście do określonych obszarów budynku), kontrolą tłumów (kolejki, barierki) oraz kontaktem z obsługą i ochroną budynku. To oczy i uszy głównych organizatorów, właściwe miejsce do zgłaszania problemów, ścieżka eskalacyjna i tak dalej.
Na konwencie przepracowałem łącznie 32 godziny, wliczając to pomoc przy rozkładaniu i zwijaniu imprezy. Gros tego czasu spędziłem właśnie w sali Operations, pomagając w koordynacji działań zespołu. To był strzał w dziesiątkę. Pomijając lepszy wgląd w to, jak działa Worldcon, miałem wreszcie okazję, żeby na spokojnie kogoś poznać, pogadać dłużej niż przez trzydzieści sekund i zrobić coś więcej niż tylko skakanie między panelami. Co prawda w Helsinkach udało mi się zamienić parę słów z kilkoma osobami z zespołu (co zabawne, ktoś mnie nawet zapamiętał), jednak wtedy miałem krótkie dyżury, ograniczające się do siedzenia przy biurku i przyjmowania zgłoszeń – potem znikałem. Tu zaś kilkugodzinne zmiany, rotacje personelu i tak dalej niejako wymuszały interakcję, z czego bardzo się cieszę.
Gdyby ktoś miał ochotę wybrać się na Worldcon i chciał nie tylko pomóc, lecz również nieco bliżej poznać działanie konwentu od środka, warto zgłosić się do Operations. Nie polecam tego pionu każdemu, jako że robota tam wymaga kontaktu z ludźmi i bywa niekiedy stresująca (mnie najbardziej przerażały własne nieudolne próby rozumienia silnego angielskiego akcentu zniekształconego przez trzeszczącą krótkofalówkę…), jednak jest to świetne miejsce na start. Wpada się tam w radosny konwentowy młyn, nie ma czasu na nudę, co chwilę coś się dzieje, a jako że przez Operations przewija się sporo ludzi, możliwość otworzenia do kogoś gęby jest nie do przecenienia. Można też poznać urocze i pouczające historie konwentowe, np. o tym, co należy zrobić, aby laureaci Nagrody Hugo nie mieli problemów podczas kontroli na lotnisku, mając w bagażu metalowy przedmiot w kształcie rakiety (zawiadomić odpowiednie służby, że pojawi się kilkanaście osób z osobliwie wyglądającym przedmiotem w walizkach).
Jeśli jednak ktoś nie ma ochoty poświęcać czasu na pracę na samym konwencie, polecam zgłosić się do MIMO (Move In Move Out), czyli wspomnianego rozkładania i demontowania Worldconu (Move In zazwyczaj zaczyna się dwa dni przed konwentem, a Move Out w ostatni dzień imprezy i trwa zwykle przez kolejny). Ostrzegam, można się solidnie zmęczyć. W nagrodę można pooglądać olbrzymie hale załadunkowe dla tirów, pojeździć potężną windą towarową, pościgać się paleciakami oraz poznać ludzi – a przy okazji zrobić sobie przedpremierowe zdjęcie ze wtaczanym na salę wystawową DeLoreanem. MIMO to świetna zabawa.
Z czasu oddanego Worldconowi miałem przede wszystkim niesamowitą satysfakcję i poczucie, że pomogłem zrobić świetny konwent (niebagatelne było też to, że uczestnicy Worldconu okazują ludziom ze wstążeczką Volunteer bardzo dużo sympatii) oraz wgląd w worldconowe zaplecze. Wisienką na torcie był wstęp do green roomu z kawą i herbatą, loterią z fajnymi nagrodami oraz przewijającymi się przezeń gośćmi i twórcami programu, z którymi można było pogadać (Afua Richardson <3). Dodatkowo Worldcon w zamian za przepracowanie określonej liczby godzin oferował gopherom walutę konwentową (Groats), przyjmowaną chętnie przez wielu wystawców, oraz wyjątkowe koszulki.
Lepiej nie będzie
A jak poza tym wypadł sam konwent? Byłem zachwycony. Od programu, przez organizację, aż po część towarzyską. Wszystko było super, jakby wreszcie wszystkie elementy układanki wskoczyły na swoje miejsca. Miałem z kim porozmawiać, czy to w kolejce do sali prelekcyjnej, czy w konwentowym barze. Poznałem kilkoro nowych osób, w tym mogłem wreszcie osobiście porozmawiać chwilę z Jonem Petersonem. W pełni poczułem, że fandom jest jeden, wielki i potężny, sięgający we wszystkie zakątki świata.
Fajnie było też otrzeć się o kawałek fandomowej historii. Na przykład zobaczyć i usłyszeć na żywo przemowę wygłoszoną przez Jeannette Ng – autorkę wyróżnioną John W. Campbell Award for Best New Writer – w której krótko podsumowała poglądy właśnie Johna W. Campbella, co będzie się zapewne jeszcze długo wspominać. Dość powiedzieć, że niedługo po konwencie firma zarządzająca nagrodą zdecydowała się zmienić jej nazwę na Astounding Award (bardzo fajne posunięcie, wciąż podkreślające zasługi Campbella dla fantastyki, no może poza wypromowaniem scientologii ;)).
Po Dublinie muszę stwierdzić, że jestem fanem worldconowych ceremonii, zwłaszcza Hugo (zazwyczaj jest otwarcie i zamknięcie konwentu i właśnie nagrody Hugo, czasem dochodzi do tego także ogłoszenie Retro Hugos). Bywają skromne bądź robione z rozmachem, zawsze jednak potrafią zaskoczyć pomysłami oraz bijącą od nich pasją i miłością do fantastyki. Warto je zobaczyć chociaż raz. I wzruszyć się, gdy podczas ceremonii wręczenia Hugo jest chwila poświęcona tym, którzy odeszli w minionym roku – twórcom i fanom, przez ekran przewijają się znajome nazwiska, a orkiestra gra The Best is Yet to Come…
Najważniejsza jednak w tym wszystkim była atmosfera. Było radośnie, przyjaźnie, miło, mimo wszystkich dzielących uczestników konwentu różnic. Starzy i młodzi fani, siedzący przy jednym stoliku, dyskutujący, śmiejący się, zapraszający do siebie w zasadzie obcych ludzi. Tak za sprawą Alquy poznałem Geri Sullivan, laureatkę Hugo, która po krótkiej wymianie uprzejmości najpierw zaciągnęła mnie na piwo ze swoimi znajomymi, a potem zagoniła do grania w Ghoodmintona (tradycyjną grę irlandzkiego fandomu) – wszystko to rozegrało się w konwentowym barze w ciągu być może 5 minut. Ponad 700 osób na konwencie dumnie paradowało ze wstążeczką Volunteer oznaczająca gophera (w sumie zaangażowanych było około 1200 osób, samych zaś uczestników około 6000), oddając konwentowi swój czas i umiejętności po to, żeby impreza mogła się odbyć. To był wspólny wysiłek wszystkich uczestników Worldconu, konwent zrobiony przez fanów dla fanów, a nie przez komitet organizacyjny dla klientów. Było to widać na każdym kroku.
Kiedy już wróciłem do domu, coś mi się ostatecznie poukładało w głowie na tle ostatniego roku, dyskusji o Polconie i kierunku, w jakim zmierzamy. Chciałbym więcej takich konwentów jak Worldcon. Fanowskich, robionych wspólnymi siłami, skupiających się na fantastyce i fandomie. Niegoniących za frekwencją, niewciskających w program wszystkiego, co tylko możliwe, żeby przyciągnąć ludzi. Chcę imprez organizowanych przez fandom dla fandomu. Bez pogoni za liczbami i przerzucaniem się statystykami zaproszonych gości – tu fefdziesięciu, tam fefciuset. Dublin miał siódemkę gości honorowych oraz zaproszoną czwórkę artystów i dwie osoby reprezentujące świat nauki, pozostali twórcy programu (pisarze, naukowcy, fani) brali udział w konwencie, ponieważ mieli na to ochotę – i płacili akredytację. Skoro Worldcon nie musi mieć 10000 uczestników, miliona gości, e-sportu, cosplayu będącego de facto osobną imprezą ludzi pozujących do zdjęć przez cały konwent (Worldcon ma tradycyjną Maskaradę, fajną, lecz bardzo skromną), to np. Polcon też nie musi.
Pozostaje mi czekać na kolejny Worldcon w zasięgu możliwości. Glasgow – jeśli wygra – odbędzie się dopiero w 2024 roku, wcześniej jednak będzie Waszyngton 2021 i prawdopodobnie Chicago 2022 (na razie nie ma innych kandydatów). Może coś z tego będzie.