kwi 112018
 

Zacznę od dygresji. Założona w 1965 roku przez Phillipa E. Orbanesa firma Gamescience była jednym z pierwszych wydawców gier wojennych. Historia całego przedsięwzięcia jest burzliwa, powiązana zarówno z grami wojennymi, jak i fabularnymi. To jednak nie Orbanes (projektant gier, późniejszy wieloletni pracownik Parker Brothers) jest kojarzony z Gamescience i RPG, lecz trzeci właściciel firmy, Lou Zocchi. Człowiek, który na pewien czas zmienił niewielkie wydawnictwo w potężnego i wpływowego dystrybutora gier oraz dał graczom porządne i trwałe kostki.

W latach 70. wielościenne kości były w USA trudno dostępne. Sprowadzała je z Taiwanu tylko jedna firma – Creative Publications. Jako monopolista dyktowała warunki oraz obsługiwała wszystkich zainteresowanych, w tym TSR, przez co jej magazyny często świeciły pustkami. Do tego importowane kości były wykonane z bardzo kiepskiego, miękkiego plastiku i bardzo szybko się ścierały, kruszyły na krawędziach i ulegały innym uszkodzeniom (polecam zdjęcie). Z tych powodów Lou Zocchi zdecydował się w 1975 roku zrobić własne kości – odpowiednio wytrzymałe oraz z materiału lepszej jakości (i jednocześnie droższe). Pomysł chwycił, choć firma nigdy nie stała się wielkim producentem. Niedługo potem na rynku pojawili się inni wytwórcy kostek, już na masową skalę.

Co istotne, mniej więcej do początku lat 80. kości dołączane do gier oraz dostępne w sklepach nie zawsze były fabrycznie malowane. Trzeba było samemu pokolorować cyfry. Jedną z popularniejszych metod było użycie kredki woskowej (TSR dołączało nawet takową do zestawów Basic D&D – jak już zaczęło w nie wkładać kostki zamiast żetonów z cyferkami). Inną metodą było użycie flamastrów lub farb. W każdym razie trzeba było to zrobić samemu oraz powtarzać ten proces co jakiś czas, gdyż barwnik wycierał się podczas używania kości. Potem pojawiły się łatwo dostępne gotowe kostki i ręczne malowanie przestało być potrzebne – choć nie zanikło do końca.

Reklama kostek TSR (z kredką)

Kości Gamescience zawsze różniły się od tych powszechnie dostępnych (wytwarzanych przez Chessex i inne firmy). Tak samo, jak inne, odlewa się je w formach, lecz nie są potem obrabiane w polerkach bębnowych. Masowo produkowane kostki trafiają bowiem do polerek, aby wygładzić miejsce odcięcia od formy oraz – po zanurzeniu w farbie – by zetrzeć barwnik ze ścianek, pozostawiając go tylko we wgłębieniach (cyfry, symbole). Proces ten powoduje, że zwykłe kostki mają zaokrąglone krawędzie i wierzchołki, miewają też krzywe ścianki i różną wielkość – polerowanie nie obrabia wszystkiego jednolicie. To może zaś wpływać na losowość wyników.

Jako że produkty Gamescience nie są fabrycznie malowane i w związku z tym nie są też polerowane, wyglądem przypominają wyrabiane maszynowo z litego materiału kości dla kasyn – mają ostre krawędzie i wierzchołki oraz równe ścianki. Odcinane są ręcznie od formy, a nadlew zazwyczaj jest ścinany tak dokładnie, jak to możliwe. Tak samo produkowane były cztery dekady temu. To ręczna robota, a Zocchi zawsze odmawiał pójścia na skróty. W efekcie Gamescience pozostało hobbystyczną manufakturą, choć nie bez sukcesów. Na przestrzeni lat firma wprowadziła do sprzedaży różne nietypowe kształty kości, m.in. k3, k5, k7, k14, k16, k24 i k100 (jedna wielka kostka) – większość z nich zaprojektował Zocchi.

Tyle dygresji. Więcej o historii Gamescience znajdziecie w Designers & Dragons (RPG trivia: w 1977 roku wydali Superhero: 2044, pierwszą superbohaterską grę fabularną). Przejdźmy zatem do malowania kostek.

Kości Gamescience w stanie surowym

Z inkowaniem czy bez?

O kostkach produkowanych przez Gamescience usłyszałem kilka lat temu i uznałem, że fajnie by było je kupić. Nie było jednak okazji – i całe szczęście, gdyż był to okres sporych perturbacji, zmiany właściciela firmy i spadku jakości produktów, obecnie wszystko wróciło już do normy. Wreszcie w zeszłym roku uznałem, że pora kupić sobie nowe kostki i wybór padł właśnie na te z Gamescience – ręcznie odcinane od formy, niewygładzane, z ostrymi krawędziami, za którymi stoi 40 lat tradycji. W taki właśnie sposób odkryłem starożytną grognardzką sztukę malowania kości.

Kostki Gamescience można obecnie nabyć w dwóch wariantach: inkowane (czyli obrobione: ręcznie pomalowane cyferki oraz zazwyczaj odcięty nadlew) bądź w stanie surowym do samodzielnego przygotowania do użycia (zwykle nadlew jest do odcięcia, choć ostatnio dostałem bardzo ładnie przygotowane kości). Wariant pierwszy oszczędza nieco roboty, choć jest zdecydowanie droższy. Wersja „zrób to sam” dostarcza za to mnóstwo frajdy. Poniżej spisuję moje spostrzeżenia znad malowania kości.

Zanim przejdę do szczegółów, napiszę jeszcze, że z kości Gamescience jestem bardzo zadowolony. Są czytelne, dobrze się turlają i równie szybko zatrzymują (koniec ze spadaniem ze stołu). Czy są bardziej „sprawiedliwe” niż inne? Tu polecam zapoznać się z testami (10000 rzutów i porównanie z produktami Chessex) opisanymi na blogu Awesome Dice. Różnice w wynikach są na dobrą sprawę niewielkie i nie mają wpływu na granie dla rozrywki, choć niektórzy uważają, że kości Gamescience faktycznie są lepsze. Dla mnie są przede wszystkim fajne. Nie są może najpiękniejsze, lecz za to nie muszę się w nie wpatrywać kilka sekund, żeby spomiędzy wzorków odczytać wynik. Poza tym kryształowe kostki ich produkcji są po prostu śliczne, nie widziałem ładniejszych.

Produkty Gamescience są droższe niż „zwykłe” kości – siedmioelementowy zestaw kosztuje od 10,5 do 14 dolarów zależnie od rodzaju kostek (kryształowe są droższe). Wysyłka, jak na USA, jest względnie tania – 13,75 dolarów za nawet pięć kompletów kości (7 sztuk w każdym) w paczce. Zakupy można zrobić na www.gamescience.com.

Markerem i alkoholem

Oto moje wnioski z zabawy w malarza, może komuś się przydadzą.

1. Zanim cokolwiek zaczniecie robić z kośćmi, należy je uważnie obejrzeć, znaleźć ślad odcięcia od formy (dany rodzaj kostki ma go zawsze w tym samym miejscu) i sprawdzić, czy nie przeszkadza on w położeniu kostki tą właśnie ścianką do dołu. Jeśli problem występuje, należy bardzo ostrożnie ściąć nadlew ostrym nożem na równo ze ścianką. Można też wystający fragment spiłować delikatnym pilnikiem lub papierem wodnym. Należy przy tym uważać, żeby nie porysować ścianki.

Przyda się ostry nóż

Czytałem też o metodzie polegającej na ścieraniu całej ścianki papierem wodnym, a następnie przywracaniu połysku i usuwaniu rys za pomocą pasty polerskiej. Nie znam się na tym zupełnie i nie próbowałem. Zostałem przy nożu, nie korzystam nawet z pilnika. Ostatnio zresztą z dwudziestu kostek musiałem obrobić tylko trzy, cała reszta była elegancko przycięta.

Poniżej cyfr widoczne są ślady po odcięciu z formy (już wyrównane)

2. Kości należy umyć w ciepłej wodzie z dodatkiem płynu do mycia naczyń. Dobrze jest wyszorować ścianki szczoteczką do zębów. Ma to na celu usunięcie wszelkich osadów, w tym resztek tłustego płynu zapobiegającego przywieraniu plastiku do ścian formy. Umyte kostki należy bardzo dokładnie wysuszyć – najlepiej zawinąć je w papierowe ręczniki i zostawić na w spokoju na jakiś czas (dla bezpieczeństwa nawet na godzinę) lub potraktować suszarką. W zagłębieniach nie może zostać woda.

Wyszorowane kostki gotowe do dalszej obróbki

3. Kiedy kości będą suche, można przystąpić do malowania. Używam markerów olejowych Sharpie oraz Marvy Uchida DecoColor – jedne i drugie o grubości Extra Fine (0,3 mm). To rozmiar nieco większy niż szerokość żłobień na kostkach (lub taki sam, lecz użyty barwnik lubi się nieco rozlać poza linie). Niestety, nie znalazłem jeszcze (choć też nie szukałem byt intensywnie) cieńszych markerów olejowych w metalicznych kolorach, przede wszystkim złotym. Markery Sharpie nie są złe, choć Marvy Uchida ma bardziej intensywne barwy. Z kolei Sharpie można trzymać podczas pracy pod nieco ostrzejszym kątem.

Zdecydowałem się na markery olejowe ze względu na trwałość barwnika. Przy intensywnym używaniu kości inkowanie może się dość szybko zetrzeć. Na razie farba się trzyma. Nie jest oczywiście problemem, by malowanie poprawić. Można zatem bez obaw sięgnąć po markery wodne lub inne. I tak po jakimś czasie kości trzeba będzie odmalować.

Nie sprawdzałem tego, lecz wydaje mi się, że markery permanentne Ultra Fine (grubość 0,2 mm) mogą być wygodniejsze w użyciu (sprawdziłem: marker permanentny 0,3 mm do folii jest w sam raz; 0,2 mm może być faktycznie jeszcze fajniejszy) i mieścić się w zagłębieniach. Przy czym niekoniecznie uda się znaleźć wszystkie pożądane kolory (na metaliczne nie trafiłem).

Dwa złote markery olejowe i zmywacz

Końcówka markera Extra Fine (Marvy Uchida DecoColor)

4. Polecam zacząć malowanie od k12 – ma największe cyferki i najlepiej nadaje się do ćwiczeń. Potem można wziąć się kolejno za k8, k6, k4 i k10, żeby zakończyć na k20. Ta ostatnia ma naprawdę niewielkie cyfry i trzeba odrobiny wprawy w operowaniu markerem, zwłaszcza takim, którego końcówka nie wchodzi cała w wyżłobienia. Nie powtarzajcie mojego błędu i nie zaczynajcie od k20 – u mnie skończyło się to dwukrotnym malowaniem kilku kostek, kiedy już wiedziałem, jak to zrobić dobrze.

Kostki najlepiej malować etapami, na dwa lub trzy razy. Przy czym nie polecam trzymania ich w powietrzu, najlepiej postawić je na stole. Zrobić szczytową ściankę oraz przylegające do niej boczne i odstawić kostkę do wyschnięcia na godzinę lub dwie. Potem pomalować resztę.

Schnące k6

6. W przypadku pomyłki – a pomylicie się nie raz – farbę można bez problemów zmyć (ścierania świeżej, zwłaszcza palcem, nie polecam – zapaćkacie całą kostkę). Używam do tego izopropanolu (alkoholu izopropylowego) oraz zmywacza do markerów olejowych. Izopropanol bardzo dobrze usuwa świeżą farbę, można go nalać np. do nakrętki i nabierać patyczkiem higienicznym. Z kolei zmywacz świetnie radzi sobie ze starszą, zaschnięta farbą – zwłaszcza z markerami Marvy Uchida. Do zmywania całych kostek lepiej wziąć izoproanol. Oczywiście warto najpierw sprawdzić, czy żaden z rozpuszczalników, których mamy zamiar użyć, nie uszkodzi plastiku.

Do wycierania kostek podczas pracy polecam miękką szmatkę niezostawiającą kłaczków. Odradzam natomiast ręczniki papierowe – są dość szorstkie i rysują ścianki oraz zostawiają drobinki papieru.

Po lewej: coś się rozmazało. Po prawej: ta sama kostka po poprawkach

7. Po pomalowaniu wszystkich ścianek należy odczekać, aż farba dobrze wyschnie – godzina to aż nadto, warto jednak być cierpliwym. Można wtedy bezpiecznie wziąć kość do ręki, obejrzeć efekty pracy i w razie potrzeby coś wymazać, poprawić, pomalować od nowa. Pierwsze malowanie zajmie raczej sporo czasu (dużo zależy od zdolności manualnych i liczby kostek). Po dojściu do wprawy kilkanaście kości można przygotować w około dwie-trzy godziny (wliczając schnięcie).

Życzę udanego malowania kostek i samych dobrych rzutów. Jako bonus: kolekcja kości z lat 70. i 80.

Pomalowane k6

Pięć kompletów nieprzezroczystych kostek pomalowanych przeze mnie od zera

Kryształowe kostki częściowo pomalowane przeze mnie (poza srebrnym inkowaniem)

 Zamieścił: dn. 11/04/2018 o 08:06

  7 komentarzy do “O malowaniu kostek”

Komentarze (7)
  1. Te stare i wytarte, zdjęcie do których linkujesz w drugim akapicie, wyglądają czadowo. Vintage pełną gębą.

    „Proces ten powoduje, że zwykłe kostki mają zaokrąglone krawędzie i wierzchołki, miewają też krzywe ścianki i różną wielkość – polerowanie nie obrabia wszystkiego jednolicie. To może zaś wpływać na losowość wyników.”

    Miałem kiedyś taką zieloniutką szóstkę, na której podejrzanie często wypadały piątki i szóstki. Uwielbiałem nią turlać.

    • Gorzej, jak wypadają same jedynki i dwójki. Prawdopodobnie stąd się wzięły wszystkie opowieści o szczęśliwych bądź przeklętych kostkach. ;)

      Fotki trochę się naszukałem, bo chciałem pokazać coś, o czym można poczytać we wspominkach – z kostek TSR czasem robiły się kulki.

  2. Staruszku, taka ciekawostka. Mam szóstki, takie nasze, zwykłe sprzed 30 lat i wyglądają dokładnie tak samo xD Do czego zmierzam. W latach 80 był duży deficyt wszystkiego (wiesz, papier, żarcie, zabawki, itd.) i tylko ubecja miała dostęp do Sklepów z Żółtymi Firankami. W sumie to logiczne, że te nasze kości były robione z odpadów. Dziwi mnie jednak, że w takim kraju, jak US tego typu chłam był także produkowany (jeno dekadę wcześniej). Strange.

    • Może kupowali u nas? ;) Pewnie nikt bardzo długo nie myślał, że kostki mogą być intensywnie używane. A potem przyszli erpegowcy. :>

      • Już wtedy mieli świetne szóstki „kasynowe”, a inne wielościany wykorzystywano na wyższych uczelniach przy badaniu prawdopodobieństwa. Suponuję, że producenci po prostu nie skumali o co chodzi, myśleli, że to jakiś badziew dla dzieci, itd. Btw. niedawno chciałem zakupić jakieś lepsze szóstki do Game of Dungeon – zerknąłem na te „kasynówki”… fuck dat :D
        https://www.extrasport.pl/kosci-do-gry-casino-19-mm-profesjonalne.html

        • Też kiedyś sprawdziłem ceny kości kasynowych i odpuściłem. ;) Swoją drogą gdzieś mi mignęło, że kasynowe wymagają odpowiedniego stołu i wykładziny – ponoć wymusza lepszą losowość oraz zapobiega zbyt szybkiemu niszczeniu się kości. Zostanę przy zwykłych plastikach. :)

          • Ano tak. I jeszcze rzuca się nimi na niewielką odległość o ściankę, a nie turla pod ręką. Ja z kolei zostałem przy dwóch PRL-owych z gry-pirata „Monopoly” – „Fortuny” z 1984 r. O dziwo, są w idealnym stanie i mają tamten siermiężny klimacik. Nie wiem jak z losowością, ale raczej ok.

Zostaw odpowiedź na Jarl Anuluj