wrz 052012
 

Ostatnio udało mi się zagrać parę sesji, do tego w miarę regularnie (mniej więcej raz na dwa tygodnie), co bardzo mnie cieszy, gdyż jest to kolejny krok na mojej bardzo wyboistej drodze do powrotu do częstszego grania. Trzymając się metafory, na owej drodze napotkałem właśnie pewien interesujący zakręt.

W zeszły czwartek spotkaliśmy się o osiemnastej; kwestie organizacyjno-towarzyskie zajęły około godziny (tworzenie postaci, czekanie na spóźnialskich itp.). Skończyliśmy grać mniej więcej o dwudziestej drugiej. Sama sesja zajęła zatem około trzech godzin minus czas na teksty poboczne i inne typowe przerywniki. Powiedzmy, że właściwe granie zajęło dwie i pół godziny. W tym czasie moja postać (dołączyłem w trakcie już rozpoczętego scenariusza) poznała pozostałych bohaterów i wraz z nimi udała się w pewne miejsce. Tam drużyna przeprowadziła spektakularną, acz krótką, eksplorację lokalu rozrywkowego zakończoną strzelaniną i odwrotem („a jak nam wrzuca granat?”), po czym wpadła radośnie w objęcia stróżów prawa przybywających z odsieczą. W skrócie: dialog, akcja, dialog. Tyle sesji.

Wracając do domu, z pewnym zdziwieniem dokonałem następującej obserwacji: krótki efektywny czas gry nie obniża mojego zadowolenia z zabawy. Zdziwienie zaraz minęło, zadowolenie z grania mogę bowiem uzasadnić wieloma czynnikami: od fajnej ekipy graczy (znajomi o podobnych oczekiwaniach co do sesji), przez to, że znów gram, po zwyczajne „RPG fajne jest”. Jednak przypomniałem sobie dawne sesje, jeszcze za czasów liceum – ileż wtedy byliśmy w stanie zrobić w cztery godziny! – i dotarło do mnie, że musi być w tym coś więcej. Grywaliśmy wówczas zazwyczaj przez cztery-pięć godzin. Pamiętam, że siedmiogodzinna sesja, podczas której kończyliśmy Liczmistrza, zrobiła na nas niesamowite wrażenie  – moi gracze dobili Kemmlera głodni, zmęczeni, ale szczęśliwi. Podczas standardowego spotkania rozgrywaliśmy skomplikowane intrygi, zwiedzaliśmy świat, załatwialiśmy interesy, odpieraliśmy wrogów i wiele, wiele więcej. Tamte sesje to była kwintesencja mojego grania. Nigdy później nie udało mi się grać tak często i ze stałą drużyną. Jednego tylko nie pamiętam: ile w tym było pozasesyjnego gadania? Wydaje mi się, że niewiele – chcieliśmy z gry wyciągnąć jak najwięcej. Choć może tylko idealizuję ten czas?

Anegdotyczna wśród moich znajomych jest historia, kiedy Krakonman po zakończonej kilkugodzinnej sesji (bodaj w 7th Sea) wziął do ręki plik kartek i rzekł: „Widzicie? To jest scenariusz, ma tyle a tyle stron. A wy dzisiaj zrobiliście tyle.” – po czym pokazał jeden malutki akapit. Podobnie było na mojej ostatnie sesji. I na poprzedniej. Nie widzę w tym nic złego, bawiłem się świetnie (inni też, przynajmniej tak myślę, skoro nikt nie narzekał). Czy w takim razie moje priorytety się zmieniły, czy może po prostu znów zachłysnąłem się samym graniem?

W tej chwili wydaje mi się, że to pierwsze. Kiedy czytam moje stare scenariusze lub wypowiedzi w Internecie (w sieci nic nie ginie…), dochodzę do wniosku, że brałem to wszystko za bardzo na poważnie – scenariusz musiał być o CZYMŚ, nie mógł być zwyczajną wyprawą na smoka czy do lochów (choć nie do końca, bo jeden lekki i pogodny de facto o niczym też zdarzyło mi się napisać, do tego do WFRP –  za jakiś czas trafi na sieć wraz z resztą moich archiwaliów). Przez te kilkanaście lat zmieniłem podejście: RPG nie jest od wbijania graczom gwoździ w siedzenia, żeby było ambitnie, ale od dobrej zabawy.

Zmiana poglądów trochę mi zajęła, ale dzięki temu jestem dziś w stanie doskonale bawić się na krótkiej sesji, której scenariusz polega na przyjęciu zlecenia, wybiciu przeciwników i odebraniu zapłaty. Mam nadzieję, że mi nie przejdzie – choć z drugiej strony pisanie scenariusza po uprzednim obłożeniu się podręcznikami do psychiatrii też miało swój urok. Najwyraźniej czeka mnie ponowne określenie, czego oczekuję od gier fabularnych – na pewno dobrej zabawy, ale zapewne także czegoś więcej. Przed własną przeszłością nie ucieknę – i nie mam zamiaru, prawdę mówiąc, bo wciąż cenię w RPG te same elementy i możliwości, co kiedyś – ale przynajmniej potrafię się już bawić, radośnie strzelając do k6+2 przeciwników przez trzy godziny.

Jaka powinna być zawartość sesji w sesji? Odpowiedź – jak to bywa – brzmi: zależy od przypadku, osoby, okoliczności, oczekiwań. Piętnaście lat temu odpowiedziałbym inaczej niż dzisiaj. Ciekawe, co będę o tym myślał za kolejne „naście” lat.

 Zamieścił: dn. 05/09/2012 o 15:00

  9 komentarzy do “Zawartość sesji w sesji”

Komentarze (8) Pingbacki (1)
  1. […] Zachęcam do lektury. Natomiast drugi materiał jest dość ciekawą refleksją na temat tego, co dzieje się na sesji. Czy czas grania ma wpływ na to ile zrobią BG i ile przeżyją akcji? Myślę, że jakiś wpis na […]

 Zostaw odpowiedź