sty 022012
 

Zawsze fascynowały mnie w grach konsolowych (wcześniej w arcade’owych) walki z bossami. Wybuchy, fajerwerki, kolory, strumienie płynnego ołowiu, lasery, masery, epickie starcia, szybka akcja – tego wszystkiego od zawsze brakowało mi w grach na PC, a na konsoli nigdy niedane mi było dłużej pograć. I kiedy wreszcie zagrałem w dobrą konsolową konwersję na „piecu”, poczułem coś w rodzaju rozczarowania połączonego z niechęcią. (Tak, wiem, że są inne gry na kształt albo konwersje, ale akurat przy tej jednej mnie tak walnęło – zakładam oczywiście możliwość, że trafił mi się przykład niereprezentatywny, więc nie powinienem generalizować).

Mass Effect 2 - screenshot

Mass Effect 2 – screenshot

Mass Effect 2 jest fajną grą. To pierwsza produkcja od lat, której design mnie zachwycił – krajobrazy, wystrój wnętrz, rozmach projektu – aż powiedziałem sam do siebie: „a niech mnie, jakie to fajne!”. Niestety, była to tylko jedna strona medalu. Liczyłem, że twórcy wciągnęli wnioski z błędów części pierwszej i poprawili co trzeba. Owszem, tu i tam spisali się na medal – w innych miejscach za to popsuli to, co było dobre.

Do najbardziej irytujących elementów zaliczam przeprojektowanie HUD (poprzedni był dobry!) i nieczytelne wskazania stanu tarcz i zdrowia drużyny, ręczne skanowanie planet wymuszające nudne jeżdżenie kursorem z lewej na prawo i z góry na dól (nabijanie czasu gry, ot co, jak wyprawy za pomocą M35 Mako, ale jeżdżenie i strzelanie było jednak fajniejsze) i uproszczenie modelu rozgrywki. Ten ostatni element doczekał się największych zmian i wciąż mam wobec niego mieszane uczucia.

ME2 potyczki są nielogicznie skonstruowane. W jedynce wrogowie byli przygotowani, używali efektów bądź mocy, mieli tarcze, pancerze i tak dalej. Tutaj walczy się zwykle z wrogą drużyną składającą się z jednego podpakowanego gościa (tarcza lub bariera plus pancerz i jakieś biotyczne moce albo inne efekty) i kilkoma sztukami mięsa armatniego, umierającego od byle kichnięcia, a mającego pełnić funkcję przeszkadzajki, co by z tym opancerzonym nie poszło za łatwo. Początkowo grałem na poziomie trudności „Normal”, ale znudzony opisaną wyżej prawidłowością towarzyszącą walce zmieniłem ustawienia na „Veteran” – różnica polegała głównie na dorzuceniu drugiego kolesia z tarczą albo więcej wrogów z bronią ciężką, schemat pozostał („Hardcore” nie próbowałem, za to „Insane” jest faktycznie szalonym poziomem trudności). Skończyło się na tym, że każdą walkę zaczynałem od Shockwave (granie Adeptem ma jednak swoje plusy, tym bardziej że pozwolili używać karabinu automatycznego), statyści rozbijali się o ściany, a opancerzony wróg zostawał sam i szybko podążał w ich ślady.

Właśnie – moce biotyczne i „tech attacks”. To, co mi się nie spodobało, to zlikwidowanie możliwości używania kilku efektów naraz. Miałoby to sens w przypadku danej kategorii (odpalasz biotyczną tarczę, musisz poczekać z resztą) ale dlaczego po użyciu inferno grenade nie wolno mi odpalić mocy biotycznej? Rozumiem, że miało to na celu wymuszenie bardziej rozważnego korzystania z efektów i uczynienie walki trudniejszą, ale projektanci poszli o krok za daleko. W połączeniu z uproszczonym ekwipunkiem i strasznie schematycznymi walkami z bossami (znana ze zwykłych starć kombinacja „najpierw ściągnij tarczę – jedna moc, potem pancerz – inna moc, potem dobij czymkolwiek”) gra się mniej taktycznie, bardziej zręcznościowo. Wymykający się sztampie boss był tak naprawdę jeden (loyalty mission dla Jack), ale za to psuł wewnątrzgrowe poczucie realizmu, bo i skąd w więzieniu sprytna instalacja trzech generatorów tarczy zamontowanych tylko po to, by naczelnik instytucji mógł stać w glorii i chwale na postumencie i strzelać do Sheparda? Za to ostatni wielki zły brzydal był strasznie fajny (i strasznie łatwy do przejścia).

Mass Effect 2 - screenshot

Mass Effect 2 – screenshot

Popsioczyłem sobie na te wszystkie zmiany, ponarzekałem i w pewnym momencie stwierdziłem, że w ME2 gra się niesamowicie płynnie. Misje są krótsze, bardziej intensywne w porównaniu z częścią pierwszą, a ograniczone możliwości po stronie gracza pozytywnie wpływają na przebieg starć. Jeden efekt, drugi i do ataku, osłona tu, osłona tam, efekty znów dostępne więc poprawiamy niedobitkom, chwila wytchnienia i powtórka z rozrywki. Zupełnie inne uczucie niż w ME1, między innymi dlatego, że można się porządnie mocami i bronią pobawić, a wrogowie nie pędzą na ciebie jak szaleni, tylko wreszcie korzystają z osłon (niezbyt skutecznie, ale to inna sprawa), dając czas na fajerwerki. Poszczególne questy też nie są bardzo oderwane od siebie, choć ponownie główna nitka fabuły jest nieprzyzwoicie krótka, a zatrzęsienie misji pobocznych służy nabijaniu czasu gry. Na plus należy zaliczyć olbrzymie zróżnicowanie sidequestów, to jak wpisują się w świat ME i niekiedy bardzo interesujące pomysłu (np. zapobieganie atakowi rakietowemu na ludzką kolonię) – w połączeniu z krótkim czasem potrzebnym na ukończenie stanowią doskonały przerywnik między głównymi misjami fabuły. Historia opowiedziana w ME2 też nieco bardziej przypadła mi do gustu, myślę, że głównie za sprawą sprawniejszej narracji i prezentacji świata – jest mniej sterylny, momentami prześliczny, czuć tym razem, że jest w nim jakieś życie.

Jeżeli jednak Mass Effect 2 jest typowym przykładem „konsolowego modelu grania” to nie jestem pewien, czy to jest to, czego chciałem – próbkę miałem już w jedynce, gdy na koniec zaserwowano mi pseudo-dwuetapowego bossa (choć znów logika woła o pomstę, bo skąd mu się nagle zdrowie i tarcza zregenerowały po wybuchu statku kosmicznego, nie wiadomo). Było fajnie, miło, acz nieskomplikowanie i bez większych wymagań. Z drugiej strony jednak grało się świetnie i czułem się w pełni zaangażowany w zabawę, do tego stopnia, że powtórzyłem ostatnia misję, by ją skończyć bez strat. Chyba doświadczam dysonansu poznawczego.

Mimo mojego marudzenia uważam Mass Effect 2 za świetną grę, lepszą od części pierwszej, choć niepozbawioną wad, wynikających głównie z chęci poprawienia w sequelu tego, co było dobre w pierwszej odsłonie, z rezultatem wiadomym (jeśli działa, nie ruszaj, bo zepsujesz). Skończyłem wszystkie dostępne DLC, znalazłem i przeszedłem zdecydowaną większość (nie chce mi się sprawdzać, czy wszystkie) misji pobocznych, miałem z tego kilkadziesiąt godzin świetnej zabawy.

Przy okazji zacząłem się po raz pierwszy poważnie zastanawiać, czego oczekuję od gier komputerowych: czy górę powinna brać grywalność, czy fabuła, a może stawiane przede mną wyzwania? Jakiego stopnia skomplikowania rozgrywki oczekuję? Co mnie najbardziej przyciąga do danej gry? Odpowiedź nie jest prosta i znajduje się w niej wiele „to zależy”, zwłaszcza że wciąż niesamowicie cenię Bubble Bobble czy oryginalną wersję Sid Meier’s Pirates!, liczne godziny spędziłem na różnych symulatorach, ale dobrze opowiedzianą grową historię stawiam na równi z porządnym filmem czy książką. Może po kolejnych 50 latach badań odpowiem sobie ostatecznie na to pytanie. :)

Mass Effect 2 - screenshot

Mass Effect 2 – screenshot

 Zamieścił: dn. 02/01/2012 o 12:32

 Zostaw odpowiedź